Jako że sezon ślubny trwa w najlepsze, dociera do mnie mnóstwo historii o ślubach i weselach – jedne ujmujące, inne raczej z tych budzących podniesienie brwi. Zaczęłam się zastanawiać, jak to wyglądało dawniej, zanim branża ślubna na dobre się u nas rozkręciła. A że akurat byłam z wizytą u babci, to postanowiłam ją wypytać o jej własny ślub i wesele, które odbyły się niemal 70 lat temu.
Bardzo się cieszę, że to zrobiłam i wszystko spisałam. Niektórych historii nikt u nas w rodzinie wcześniej nie słyszał. Mnie najbardziej zauroczyła ta o wyciąganiu nitek z garnituru. Ale po kolei! Zaczęłyśmy od przeglądania rodzinnego albumu.
To jest ślub cioci Wandy? I w którym to było roku?
To było przed wojną, miałam wtedy osiem lat, więc gdzieś w 1932-33 roku. Pamiętam, że niosłam jej welon. Wtedy była taka moda, że welony szyło się z tego samego materiału, co suknie. Ciocia miała cały jedwabny, z krepdeszyny – taki cieniutki materiał, ale gęsty.
ciocia Wanda, czyli jedna z pięciu sióstr mamy mojej babci
Takie lejące się, przylegające gładko do głowy? Ta moda chyba wraca, bo ostatnio coraz więcej dziewczyn w takich widzę. A zdjęcie chyba robione u fotografa?
Wtedy robiło się tylko u fotografa. Zamawiało się godzinę i po ślubie jechało się prosto na zdjęcia. A potem już na przyjęcie weselne. Oni mieli w domu, tylko kuchnię wypożyczyli od sąsiadki, żeby nie było czuć zapachów.
Zdjęcia w studiu też wrócą, jestem pewna! A suknia była uszyta czy kupiona?
Uszyta! Ciocia Lodzia jej szyła, bo była krawcową. Wtedy się suknie szyło, przynajmniej u nas – może w Warszawie były jakieś sklepy, ale u nas każdy szył. Później często się je przerabiało.
Czyli Twoja suknia też była uszyta?
Tak, też ciocia Lodzia ją uszyła. Pamiętam, że welonu używałam później do przykrywania wózka, żeby Twojej mamie i wujkowi na spacerach nie przeszkadzały owady.
Ale Wasze zdjęcia nie są chyba od fotografa?
Nie, robił je Dzidek, ten kuzyn, który mieszkał przy granicy z Ukrainą. Mało na nich widać, bo trzymałam album na piecu – zorientowałam się w końcu, że im to nie służy, ale było już za późno.*
*po powrocie do domu odkryłam, że wisi u nas nad kominkiem ślubne zdjęcie babci i dziadka, od fotografa, więc jednak wizyta w studiu też była
W którym roku braliście ślub?
W 1950 r. Poznaliśmy się dwa lata wcześniej, na weselu u Bisi, mojej koleżanki, a dziadka kuzynki. Miałam iść na to wesele z innym chłopakiem, tym od tapczanu, ale powiedziałam Bisi, że nie chcę z nim przychodzić, bo mi się nie podoba. Byłam jej druhną, a dziadek drużbą, więc nas sparowali.
Moment, moment, od tapczanu?
Tak, jak wyprowadziła się od nas ciocia Lodzia, to chciałam sobie kupić tapczan – żeby koleżanki miały gdzie usiąść, jak do mnie przychodziły. No i w sklepie meblowym w Chorzowie był kierownik, któremu się spodobałam. Wymyśliłam sobie bordowe obicie, bo takie wtedy było modne, i on tak długo dzwonił i jeździł, aż ten tapczan dla mnie znalazł.
Powiedział pracownikom, że to dla narzeczonej, więc wnieśli go tu aż do mieszkania, nadskakiwali, nawet wszystko skręcili – mój tata nic nie musiał robić!
Ale mnie się nie podobał – nie chciał ani na spacer iść, ani do kina, tylko po kawiarniach by chodził. Kiedyś mnie zabrał do takiej bardzo eleganckiej w Katowicach, z obrotowymi drzwiami. Nigdy wcześniej takich nie widziałam i cały czas myślałam tylko o tym, jak ja stamtąd wyjdę. Tak się zdenerwowałam, że nawet tego wykwintnego ciastka nie mogłam zjeść. A potem żałowałam, bo przecież takich nie było! No i po tym weselu już mu powiedziałam, że poznałam kogoś innego. Tygodniami do mnie potem wydzwaniał do pracy.
To wróćmy do tego parowania. Czyli drużbowie i druhny na weselach byli dobierani w pary?
Raczej tak. Oczywiście, zdarzało się, że ktoś bawił się z kimś zupełnie innym, ale było przyjęte, że drużba o druhnę dba, podaje jej napoje, odprowadza do domu. No i ponieważ będzie się ze sobą dużo czasu spędzało na tym weselu, to dobrze jest się wcześniej poznać. My poszliśmy wcześniej do kina, nie bardzo mi się podobało, ale już na weselu się przekonałam – i zaczęliśmy się spotykać.
A dwa lata później wzięliście ślub.
Nawet mniej niż dwa lata. Najpierw braliśmy ślub cywilny – nawet nie pamiętałam później kiedy, dopiero przy załatwianiu jakichś dokumentów się dowiedziałam, że 15 października. To nie było żadne wydarzenie, nie było nawet naszych rodziców, tylko świadkowie – ale ta koleżanka, która miała być świadkiem, zapomniała dowodu, i była jakaś pani z urzędu. Ubrana poszłam tak, jak do pracy, bo to było w tygodniu.
To dlatego, że ciocia Schola miała trzy pokoje, a było ich tylko troje ludzi, więc chcieli jej dokwaterować rodzinę górniczą, bo miała za duży metraż. Ale okazało się, że można to załatwić tak, żeby było to jakieś małżeństwo z rodziny – no to wzięliśmy szybko ten ślub.
Były jakieś oficjalne zaręczyny?
Dziadka zaraz po wojnie wzięli do wojska, potem poszedł do szkoły górniczej, bo chciał mieć jakiś zawód. Więc nie było go stać nawet na pierścionek. Od rodziców też nie chciał brać, bo po wojnie każdy był wyniszczony.
Więc przyszedł z rodzicami i ciocią Krysią do moich rodziców jakoś jesienią i porozmawiali o ślubie, ale nie było pierścionka ani padania na kolano. Dziadek coś tam powiedział, ale strasznie to przeżywał że musi się oświadczyć. No i kwiaty przyniósł.
Pierścionek dostałam dopiero kilka dobrych lat po ślubie, jak dziadek dostał premię w pracy, bo wcześniej zawsze były ważniejsze wydatki. Ale obrączki mieliśmy złote, babcia nam dała swoje kolczyki do przetopienia.
To kiedy był ślub kościelny?
30 grudnia. Zimą, bo cioci zależało, żebyśmy się jak najszybciej wprowadzili. Pamiętam, że Sylwestra spędziliśmy potem na sprzątaniu mieszkania. Ciocia Krysia nam je wypożyczyła na przyjęcie, miała mieszkanie w takiej wielkiej, drewnianej willi i było dużo więcej miejsca niż u moich rodziców. W sypialni było przyjęcie, w jednym pokoju tańce, w drugim ciasta i wędliny.
Mieliśmy 40 gości, wesele trwało do rana. Była prawie sama rodzina, znajomych poprosiliśmy później na mniej oficjalne przyjęcie. Prezenty były bardzo skromne – żelazko, obrusy, od cioci Antoli dostaliśmy talerze.
Była wynajęta kucharka, zamówiliśmy też torty – jeden duży, reprezentacyjny do uroczystego pokrojenia i kilka mniejszych.
No właśnie, a były jakieś stałe punkty programu, atrakcje jak oczepiny itp.?
Nie było, oczepiny to raczej na wsiach się odbywały, u nas nie było takiego zwyczaju. Był uroczysty taniec pierwszej pary, bo jakoś się zabawa musiała rozpocząć.
Mieliśmy rodzinną orkiestrę. Wujek Kola grał na mandolinie, Piotruś na pianinie, Idek na perkusji. Dziadek od czasu do czasu zagrał na skrzypcach.
Idek?
Izydor. Mąż cioci Dziuni.
A pamiętasz jaka była muzyka?
Taka, jaka była wtedy modna. Walce Straussa też grali, bardzo pięknie. A w kościele kolega dziadka z orkiestry zagrał nam Ave Maria.
No właśnie, a jak wyglądała ceremonia w kościele? Wtedy msze były jeszcze po łacinie?
Po łacinie, ale przysięga była po polsku. Goście już siedzieli w kościele, potem pierwszy wchodził ministrant, a za nim cały orszak, który już czekał pod chórem.
Miałam trzy druhny, ale nie było w rodzinie żadnej małej dziewczynki, więc nie miał mi kto nieść trenu i tak się ciągnął. A był naprawdę piękny – długi, z naszytymi falbankami. Ciocia bardzo ładnie szyła takie rzeczy.
Suknia była z żorżety – przeważnie ten materiał wtedy był, może były też jakieś droższe, ale mnie nie było stać. Wszystko musiało być pod szyję, nie tak jak teraz, panie roznegliżowane jak na bal. I rękawy musiały być długie. Ale krój miała piękny, wybrałyśmy z ciocią z francuskich żurnali, które kupowała co miesiąc.
Później ją przerobiłam na wesele wujka Wieśka – przefarbowałam na granatowo, skróciłam, rękawy też i miałam nową sukienkę. A potem ją przerobiłam jeszcze inaczej.
Buty miałam białe, na obcasie, z materiału były, nie ze skórki. Nazywały się prunelki (w sam raz do wpisu o zapomnianych słowach związanych z modą!). Później w nich chodziłam na zabawy, nawet na imieninach cioci Krysi byłam.
Kościół nie był ogrzewany, więc miałam na sobie jeszcze taką jasną, seledynową pelisę, ale do przysięgi sobie zdjęłam. Bukiet był z białego bzu, ale mi zmarzł, bo był straszny mróz. Dziadek miał pasującą gałązkę w butonierce, razem z mirtem.
A w co był ubrany?
Garnitur miał szyty u krawca. Później też w nim chodził. To był ciemny granat, w cieniutkie paseczki, taka niteczka przechodziła. Było trudno o materiały, więc pamiętam, że jak dziadek później szedł na egzamin na studiach, to mu te jasne niteczki jedna po drugiej wyciągałam, żeby był gładki.
Jak jechaliście z kościoła?
Landem, takim eleganckim powozem specjalnie do ślubów. Ale zaprzężonym tylko w parę koni. Moja mama mi opowiadała, że przed wojną jej siostra jechała do ślubu karetą zaprzężoną w osiem koni. Ale całą drogę płakała, bo kazali jej wyjść za mąż za jakąś wielką szyszkę, policjanta czy wojskowego, a ona miała innego chłopaka.
A co babciu najbardziej zapamiętałaś?
Że się denerwowałam. Poszłam rano do fryzjerki, ale tak mnie uczesała, że w domu umyłam głowę, szybko zakręciłam papiloty i się uczesałam po swojemu. Makijażu w ogóle nie robiłam, tylko usta szminką delikatnie. Jeszcze się wtedy nie malowałam, a miałam już 25 lat.
No i jeszcze zapamiętałam, że wszędzie było dużo ludzi.
Jakbyś miała udzielić rady osobom, które biorą albo planują brać ślub, to co by to było?
Żeby podchodzić z rozsądkiem i myśleć o sprawie poważnie – w perspektywie całego życia. To ważniejsze niż wielkie zauroczenia. I że warto zawsze trochę ustąpić, jak się człowiek z kimś nie zgadza. Trzeba się umieć zgodzić, jedna i druga osoba musi zrobić po małym kroczku i wszystko da się załatwić. Tylko bez awantury, nie że na siłę, że tak musi być i już. Przecież spotykają się dwie zupełnie różne osoby, z zupełnie różnych domów, nawet gotuje się różnie. Więc na pewno dogadanie się zajmuje trochę czasu.
Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie perspektywa ślubu zorganizowanego w trzy miesiące brzmi świeżo i kusząco. Nawet jeśli szybki termin wynikał z kwestii praktycznych, mieszkaniowych. Wyobrażam sobie, że para, która dziś podjęłaby taką decyzję, naraziła by się na krytykę. A jak się okazało, moim dziadkom nie przeszkadzało to przeżyć w zgodzie 37 lat, dopóki nie zmarł mój dziadek, dwa lata przed moim urodzeniem.
Dajcie znać, czy znacie jakieś ciekawe historie ślubne u Was w rodzinie, bardzo lubię o tym słuchać!
PS Zwróćcie uwagę na imiona w mojej rodzinie – ciocia Schola, ciocia Dziunia, ciocia Lodzia. Z drugiej strony mam z kolei ciocię Hildę (Hildegardę), ciocię Trudę (Gertrudę), wujka Horsta, Jorga i mnóstwo innych osób o tradycyjnych, śląskich imionach. Jak byłam dzieckiem, zawsze miałam w klasie z trzy inne Asie i wydawało mi się, że ta Joanna to straszna nuda, ale z perspektywy czasu cieszę się jednak, że nikomu nie przyszło do głowy nazwać mnie po cioci Scholastyce.